Podróże 20.10.2014

ZAPOMNIANA KRAINA UŚMIECHU - INDONEZJA

Nieokiełzana przyroda – wulkany i tarasy ryżowe, luksusowe marki prosto z Paryża – Louis Vuitton, Chanel i niespotykane na co dzień sytuacje, przykładowo kura w autobusie. Jedność w różnorodności – tak można w największym skrócie opisać Indonezję. Hasłem naszej wyprawy było: „Niczemu się nie dziwić!” i tak z tym bywało różnie.

 

Wyspiarski kraj nie był naszym pierwszym celem wyprawy. W grę wchodziła Ameryka Południowa, USA, a nawet Oman i Jemen. Każda z nas chciała zobaczyć coś co ją zaskoczy i na pewno nie miała być to Azja. Ostatecznie, losem przypadku i rozsądku stanęło na Indonezji. Bilety kupiłam dopiero dwa tygodnie przed wyjazdem, trasa jako taka była ustalona i ruszyłyśmy… Przez Kraków, Katowice i Berlin gdzie spędziłyśmy cały dzień czekając na nasz zaplanowany lot. Potem był jeszcze Amsterdam, Singapur i upragniona Dżakarta.  Lot trwał nie całe 19 godzin i jak myślę o tym z perspektywy czasu, to nie jest to długo w porównaniu z tym, co miało nas czekać w drodze powrotnej z Bali na Jawę..

 

Klakson – nr.1 wśród indonezyjskich rajdowców

Stan dróg na trasach długodystansowych może nie należy do najlepszych, ale spodziewałam się dużo gorszych warunków. Jeżeli chodzi natomiast o umiejętności kierowców byłam pod ogromnym wrażeniem. Uczestnicy ruchu drogowego rywalizują ze sobą jak na najbardziej prestiżowych wyścigach świata – pojęcie „nie możliwe” nie istnieje.  Wyprzedzanie na pełnym gazie, zmuszając samochód z przeciwnej strony do zjechania na „pobocze” nie jest tutaj czymś dziwnym. Klakson używany jest średnio co minutę aby zaalarmować, że:

  1. wyprzedzamy skuter
  2. jedziemy po pustej drodze więc strzeżcie się!

Trasa Lovina – Dżakarta mijała nam dość szybko do momentu gdy usłyszałyśmy, że nasza podróż potrwa jeszcze dodatkowe 10 godzin. Zaczęłam się śmiać bo wydawało mi się to zbyt absurdalne. O godzinie 23 było mi już wszystko obojętne – byłam wykończona i moim największym marzeniem była ucieczka z „lodowatego” autobusu.

Ostatecznie, podróż z Bali (Loviny) na Jawę (Dżakarta) trwała w przybliżeniu 36 godzin – wliczając w to postoje, oczekiwanie na przesiadkę, przepłynięcie promem itp. Nie były to „najświeższe” godziny mojego życia, ale z pewnością stanowiły kolejne ciekawe doświadczenie. Tankowanie pośrodku niczego, 3 posiłki składające się ryżu z ryżem i rozmowy o wszystkim, i o niczym z kierowcami autobusu.

Kiedy wysiadłam, pomyślałam, że nic już dziwnego nie może nas dzisiaj spotkać. Nic bardziej mylnego – w drodze do hotelu, taksówkarz chętnie umilał nam czas śpiewając największe hity Indonezji, zmieniając co chwilę piosenkę na telefonie komórkowym. Zamiast się złościć, zaczęłyśmy się śmiać. Na ustach mężczyzny pojawił się większy uśmiech i dalej kontynuował swoje nocne przyśpiewki.

 

 

Kraina życzliwości

Mimo tego, że Indonezja jest krajem zamieszkałym przede wszystkim przez muzułmanów nie jest wymagane noszenie długich ubrań w miejscach publicznych. „Blade twarze” widać praktycznie na każdym kroku, co nie przeszkadza jednak miłośnikom obcowania z lokalnymi ponieważ każdy może poczuć się tutaj jak gwiazda z estrady. Mieszkańcy wyspy chętnie fotografują się z napotkanymi turystami, a dzieci ze szkół językowych proszą o wywiad. Myślę, że liczba „photo” na jakich jestem może dorównywać mojej kolekcji zdjęć z wyprawy.

Nie spotkałam się jeszcze nigdy z tak przyjaznym narodem. Pomoc oferowana jest praktycznie na każdym kroku, nawet jeśli jej nie potrzebujesz to i tak znajdzie się ktoś, kto zapyta o to jak się czujesz i czy aby na pewno jesteś pewny/a, że czegoś nie szukasz. Lokalna „gwiazda” chętnie podwiezie Cię z dworca autobusowego pod hotel, a nieznajomy oprowadzi bezpłatnie po atrakcjach Yogyakarty. Czego można chcieć więcej.. może komplementów?

Obsypywanie komplementami leży w naturze Indonezyjczyków - „Hi darling, can I love you?” czy też “You drop something – my heart” to chleb powszedni. Jeśli zapytacie takiego amanta o pomoc na pewno nie odmówi. Jeśli nawet nie będzie mówił po angielsku, zaraz znajdzie przypadkowego „kolegę” i wspólnie coś razem wymyślą.

 

 

 „Where is Bromo?!”

Trekking na Bromo rozpoczął się około 3 nad ranem. Kierowca wysadził nas pośrodku ciemności i dał nam (4 Polki + Kanadyjka + Kanadyjczyk) tylko jedną wskazówkę - kierujcie się za białymi kamykami. Zapomniał dodać, że są dwa rodzaje „białych kamyków”, które już po chwili przysporzyły nam sporo trudności. Co chwilę podjeżdżała czarna postać na koniu z pytaniem o to czy chcemy transport. Wszyscy twardo postanowiliśmy – wychodzimy o własnych nogach i nie będziemy jechać jeepem ani koniem na punkt widokowy. Jak to zwykle bywa, nowo poznany kolega dopiero po dłuższej chwili zrezygnował z dalszego przekomarzania się z nami i nie wskazał nam drogi na wulkan. Wydawało nam się, że idziemy prosto, a potem chyba krążyliśmy. W pewnym momencie uświadomiliśmy sobie naszą sytuację – jesteśmy pośrodku ciemności, nie wiemy w którą dokładnie stronę mamy się kierować, a wschód słońca będzie pewnie lada chwila. Wpadłam na chyba najgłupszy, ale zarazem najbardziej racjonalny pomysł – wzięłam koleżankę, która widziała w ciemności jakąś osobę i zaczęłyśmy wołać „Where is Bromo? HELP!”.  Już po chwili wyłonił się „przewodnik”, który zgodził się nam pomóc za drobną opłatą.

Im bardziej zbliżałam się do wulkanu tym bardziej zapach siarki drażnił mi gardło i nos. Kiedy dotarliśmy na miejsce totalnie zapomniałam o zmęczeniu. Widoki mówią same za siebie – nic dodać, nic ująć. Zdjęcia, które krążą w internecie z punktu widokowego są równie piękne jednak każdy kto jest w Indonezji powinien chodź raz stanąć na kraterze.  

 

 

To słów kilka o tym co zobaczyłam w Indonezji. Tak jak wspominałam na początku – jest to kraj różnorodności i ciężko wybrać to co robi największe wrażenie. Jeśli masz pytania odnośnie wyjazdu, pisz – annafryda@hotmail.com. Postaram się odpowiedzieć na nurtujące Cię pytania.